Przeglądałem ostatnio moje zdjęcia z październikowej podróży do Rzymu i znalazłem jedno, które zrobiłem jeszcze z samolotu, o poranku. Samolot przelatywał już nad terytorium Włoch. Niewiele czasu zostało do lądowania na lotnisku Fiumicino. I właśnie wtedy zobaczyłem w oddali to jezioro spowite mgłą. 2237 lat temu właśnie tam miała miejsce jedna z najbardziej haniebnych bitew, w jakich uczestniczyły rzymskie wojska. Mowa o bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim, która wydarzyła się w 217 roku p.n.e., i w której rzymska armia starła się z wojskami Hannibala.
Na wstępie przypomnę kontekst.
W poprzednim roku, w czasie drugiej wojny punickiej kartagiński wódz Hannibal zaskoczył Rzymian i na czele swej armii przekroczył Alpy oraz niespodziewanie znalazł się Galii Przedalpejskiej. Droga do Italii stała przed nim otworem. Wówczas Hannibal zdołał zadać Rzymianom pierwszy potężny cios: nad rzeką Trebią legiony liczące 40 tysięcy żołnierzy padły. Uratowało się tylko koło 10 tysięcy legionistów. Rzym był w szoku. Rzymski historyk Liwiusz zanotował: „Do Rzymu po tej klęsce dotarł tak wielki strach, że wydawało się tutaj, iż nieprzyjaciel z wrogimi wojskami lada chwila zjawi się pod samym miastem, a nie ma żadnej nadziei na pomoc, żeby od bram i murów odeprzeć tę nawałnicę”. Ale senatorowie szybko się otrząsnęli i już w 217 roku p.n.e. sformowali kolejną armię, pod wodzą Gajusza Flaminiusza.
Flaminiusz zamierzał zatrzymać Hannibala pod Arretium (dzisiejsze Arezzo w Toskanii). Tam też rozbił obóz i przygotowywał się do decydującego starcia. Niespodziewanie dla Flaminiusza, Hannibal nie skierował wojska na rzymski obóz tylko, go ominął. Dzisiaj to dla nas trochę niezrozumiałe, ale współczesna wojna bardzo różni się od starożytnej. Jak pisze Adrian Goldsworthy w książce „Pax Romana”, jedną z cech antycznych wojen było to, że do bitwy dochodziło w zasadzie dopiero wtedy, gdy obie strony jej chciały. Gdy jedna z nich chciała bitwy uniknąć, miała sporo możliwości, by bardzo długo ją opóźniać.
I właśnie tak też uczynił Hannibal. Uznał, że warunki panujące pod Arretium nadmiernie faworyzowały przeciwnika. Wolał sprowokować Rzymian do walki w terenie znacznie mniej dla nich korzystnym.
Wielkość Hannibala jako wodza tkwi między innymi w jego umiejętności bezbłędnego rozpracowania przeciwnika. Także z psychologicznego punktu widzenia. Przed przystąpieniem do walki z Rzymianami, przyjrzał się nie tylko ich sile, wcześniejszej strategii, szlakom zaopatrzenia czy ukształtowaniu okolicy, ale także zebrał informacje na temat charakteru samego Flaminiusza. I szybko zrozumiał, że to wódz pewny siebie i porywczy, łatwy do sprowokowania. Postanowił tę słabość rzymskiego dowództwa wykorzystać.
Właśnie dlatego zamiast zaatakować Rzymian pod Arretium, ominął ich i zaczął pustoszyć okolicę, doprowadzając Flaminiusza do furii. Wreszcie Flaminiusz połknął haczyk i ruszył w pogoni za wojskami Hannibala. I tu właśnie docieramy do pamiętnych wydarzeń nad Jeziorem Trazymeńskim. Tradycyjnie przyjmuje się ich datowanie na czerwiec 217 roku p.n.e., jednak z uwagi na nieścisłości kalendarza rzymskiego w tym okresie, trzeba przyjąć, że w rzeczywistości była to pora roku odpowiadająca naszemu kwietniowi – jak się okazało: okoliczność mająca kluczowe znaczenie dla dalszego biegu wypadków.
W pościgu za Kartagińczykami Rzymianie dotarli nad samo jezioro i tam założyli obóz, zamierzając następnego dnia ruszyć dalej i dopaść Hannibala, który – jak im się zdawało – unikał starcia. Flaminiusz odczytał strategię Kartagińczyka jako wyraz słabości. Hannibal poprowadził swe wojska wąskim przesmykiem między jeziorem i górami, i założył obóz na płaskim terenie kilka kilometrów dalej. A przynajmniej w to mieli uwierzyć Rzymianie… Zadufany w sobie Flaminiusz zaniedbał wysłanie zwiadu, by sprawdzić rzeczywiste zamiary przeciwnika. Jak sią okazało, cena za ten błąd była bardzo wysoka.
O świcie Flaminiusz nakazał zwinięcie obozu i wymarsz w pogoni za Hannibalem. Rzymianie znaleźli się właśnie we wspomnianym przesmyku między wzgórzami i wodą. Wtedy licząca około 6 tys ludzi przednia straż legionowa wypatrzyła w niedużej odległości przed sobą wojska kartagińskie i puściła się pędem za nimi. Rzymianie spodziewali się, że gdy rozbiją tylne straże osłaniające obóz kartagiński, tym łatwiej pokonają później główny korpus ich armii. Rzymska kolumna marszowa niebezpiecznie się rozciągnęła, i to właśnie w tym przesmyku - w terenie, który utrudniał sformowanie jakiegokolwiek szyku bojowego.
Tamtego wiosennego ranka wzgórza, wzdłuż których maszerowali Rzymianie, skryte były we mgle. I kiedy rozciągnięte legiony posuwały się wolno wzdłuż brzegu jeziora, podążając za swoją przednią strażą, właśnie z tej mgły nieoczekiwanie ruszyły na nie oddziały kartagińskie. Bo obóz wroga, który wedle założeń Flaminiusza miał się znajdować za jeziorem, był tylko zmyłką. W rzeczywistości główne siły kartagińskie znajdowały się tam, gdzie rzymski wódz się ich nie spodziewał – w górach. W przeciwieństwie do Flaminiusza Hannibal „odrobił lekcję domową” – zauważył wcześniej, że w tym miejscu wiosną o świcie często tworzy się mgła spowijająca wzgórza i postanowił to zjawisko wykorzystać, by ukryć swoją armię.
Zaskoczeni atakiem zbiegających ze wzgórz Kartagińczyków, Rzymianie próbowali się bronić. Nie mogąc jednak utworzyć zwartego szyku, prędko dali się rozdzielić na mniejsze grupy niezdolne do prowadzenia zorganizowanej walki. Wspomniany już Liwiusz opisuje to tak: „(…) w tej wrzawie i zamieszaniu trudno było czy to plan powziąć, czy odebrać rozkaz. Nie można też było rozpoznać swoich znaków, szeregów, miejsca, tak że prawie nie starczyło przytomności, by porwać broń i przysposobić ją do walki. Toteż sporo ludzi zaskoczyła ta walka, gdy broń dopiero dźwigali i nie mogli się nią jeszcze osłaniać. A do tego w tej mgle więcej orientowano się słuchem niż wzrokiem.”
Panujący po stronie rzymskiej chaos najlepiej oddają dalsze słowa Liwiusza, który tak opisuje tę sytuację: „Widać było, że jedyną nadzieją dla każdego jest jego własna prawica i broń. Każdy więc stał się sobie samemu wodzem (…). Ale nie była to już walka zorganizowana w szeregi pryncypiów, hastatów i triariów, (…) żołnierz nie znajdował się w swoim legionie, w swojej kohorcie czy w swoim manipule. Przypadek tworzył zwarte grupy (…)”.
Wypadający z mgły kartagińscy żołnierze masakrowali Rzymian. To była trwająca trzy godziny rzeź. „Teraz dopiero zaczęła się ucieczka wielkiej części walczących” – pisze Liwiusz. „Już ani jezioro nie stanowiło przeszkody w tej panice, ani góry. Przez wszystkie ciasne ścieżki i urwiska uciekali na oślep, waliła się broń i ludzie jedni na drugich. Dużo ludzi nie znajdując innego miejsca do ucieczki weszło do wody przez przybrzeżne błota (…). Znaleźli się i tacy, których niebaczny strach pchnął nawet do szukania ucieczki w przepłynięciu jeziora (…). Jednym zabrakło tchu i ginęli pochłonięci przez topiel, inni zmęczeni zawracali z największym wysiłkiem z powrotem na płytsze wody. Ale daremnie. Tu wszędzie zabijali ich wchodzący w wodę jeźdźcy przeciwnika”. Prawie cała armia rzymska została wycięta w pień. Zabito także Flaminiusza – wodza, a zarazem głównego winowajcę tej klęski. Zginęło co najmniej 15 tys. Rzymian (choć Liwiusz zastrzega, że wedle niektórych źródeł liczba ta była „wielokrotnie większa”). Gdy przednia straż Rzymian, która na samym początku puściła się w pogoń za tylnymi oddziałami Kartagińczyków, wreszcie zawróciła, by dołączyć do głównych sił Flaminiusza, zastała już tylko pole trupów. Te oddziały, które uniknęły masakry, próbowały jeszcze czmychnąć Kartagińczykom, ale ostatecznie wrogowie ich także dopadli. Liwiusz odnotował, że ta resztka rzymskiej armii poddała się w zamian za obietnicę zgody na „odejście w jednej tylko szacie”. Rzymianie odczytali to w ten sposób, że jeżeli złożą broń, będą oszczędzeni. Jakże się pomylili! Liwiusz w pełnych goryczy słowach zarzuca Kartagińczykom wiarołomność, okazało się bowiem, że „w jednej tylko szacie” oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko „w kajdanach”. „Tak wyglądała sławna bitwa nad Jeziorem Trazymeńskim, tak wyglądała klęska rzymska, jakich mało notuje historia”, pisze Liwiusz.
Już klęska nad Trebią była dla Rzymian szokiem. Z tym większym niedowierzaniem przyjęto wieść o prawdziwej katastrofie nad Jeziorem Trazymeńskim. Hannibal był już tylko o kilka dni marszu od Rzymu. Ale na co innego warto zwrócić uwagę. Gdy bowiem dzisiaj czytamy o kilkunastu tysiącach poległych u brzegów jeziora, liczba ta może nie robi na nas wielkiego wrażenia. To tylko liczba. Dlatego w tym miejscu pozwolę sobie kolejny raz zacytować Liwiusza. Nic bowiem nie uzmysławia ludzkiego wymiaru tej tragedii, jak fragmenty jego relacji, w których opisuje on wydarzenia po tym, jak do miasta dotarli posłańcy z Etrurii i obwieszczono mieszkańcom Rzymu klęskę: „Wreszcie niedługo przed zachodem słońca pretor Marek Pomponiusz oznajmił: „W wielkiej bitwie zostaliśmy pokonani””. Te pięć słów zawiera w sobie wszystko: pełne niepokoju wyczekiwane na wieści, niedowierzanie, zawód, przerażenie i przekonanie o nadchodzącym końcu. Pretor nie musiał dodawać od siebie nic więcej. Wszyscy wiedzieli, co oznacza przegrana. W tym krótkim, wręcz oschłym stwierdzeniu, zawarta jest cała grobowa atmosfera, jaka w to wiosenne popołudnie musiała zapanować w Rzymie.
Dalej Liwiusz pisze tak: „(…) Następnego dnia i przez kilka dni dalszych stał przy bramach miasta niemal większy tłum kobiet niż mężczyzn, czekających na kogoś ze swoich lub na wieści o nich. Napotkanych otaczano kołem, wypytując ich o wszystko i nie dając się oderwać.” Liwiusz opisuje reakcje ludzi na wieść o śmierci ich bliskich, lub na widok nielicznych ocalonych. Tysiące poległych oznaczały rodzinne tragedie dla wielokrotnie większej liczby ludzi w samym Rzymie. Rzymianie byli w takim szoku, że zdarzały się przypadki śmierci starszych osób, gdy okazywało się, że rzekomy martwy jednak stawał żywy w drzwiach domu – serce nie wytrzymywało skrajnych emocji. Bez względu na epokę, reakcje ludzi na wieść o tragedii zawsze pozostają takie same… Rzymianie mieli jeszcze niejedną klęskę ponieść w walce z niezwyciężonym Hannibalem. Okazało się, że jedynym ratunkiem dla rzymskiego państwa, jest uznanie, że w otwartej walce na razie nie mogą pokonać genialnego Kartagińczyka. Przyjęli więc strategię zmęczenia przeciwnika, zaproponowaną przez Kwintusa Fabiusza Maksymusa - człowieka, w ręce którego złożyli władzę dyktatorską. Waleczni Rzymianie mieli mu trochę za złe, że nie próbuje on zwyciężyć Hannibala, a swego nowego wodza przezwali nieco pogardliwie „Kunktatorem” – Zwlekającym. Choć do dzisiaj słowo kunktator jest nacechowane negatywnie, to właśnie strategia Fabiusza okazała się skuteczna i pozwoliła Rzymianom zyskać czas potrzebny na zebranie nowych sił i przejścia do ofensywy.
Teraz spójrzcie na zdjęcie, które mnie zainspirowało do napisania dzisiejszego posta. Choć wykonałem je nie wiosną, ale w połowie października około 7.30, a więc dawno po świcie, mgły w okolicach jeziora wciąż były widoczne. Tak jak tego kwietniowego poranka, kiedy z powodu pychy i porywczości swego wodza tysiące Rzymian dały się schwytać w pułapkę zastawioną przez Hannibala. Gdy będziecie przejeżdżać koło Jeziora Trazymeńskiego, od jego północnej strony, w okolicach miasteczka Passignano, albo gdy będziecie przelatywać nad terytorium Włoch w drodze do Rzymu i dostrzeżecie to jezioro, pomyślcie o tragedii, która rozegrała się tam 2237 lat temu…
W dzisiejszym wpisie wykorzystałem fragmenty „Dzieje Rzymu od założenia Miasta. Księgi XXI - XXVII” autorstwa Tytusa Liwiusza, w przekładzie Mieczysława Brożka (Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk, MCMLXXIV).
Comments