JEDNYM ZDANIEM:
Jeżeli komuś się nie spieszy, może spokojnie poczekać na ten film w TV, natomiast jeśli ktoś już się zdecyduje płacić za wyjście do kina – to na własną odpowiedzialność. Niestety pewne opowieści nie powinny mieć swoich kontynuacji.
(wybaczcie błędy - jest 2 w nocy , a ja piszę "na gorąco" po wyjściu z kina)
O SCENARIUSZU:
Zacznę od tego, że film z 2000 roku urzekał przede wszystkim prostą historią odwołującą się do uniwersalnych wartości. To właśnie prostota opowieści nadawała filmowi epicki rozmach. W 2000 roku losy Maximusa porwały (i wciąż porywają) widzów na całym świecie, choć efekty specjalne zastosowano wtedy bardzo oszczędnie.
Niestety tym razem opowieść zawarta w nowym filmie mnie nie porwała. Byłbym w stanie wybaczyć jego ahistoryczność (o czym dalej), gdybym chociaż wiedział, że zgodność z historią została złożona na ołtarzu ofiarnym show równie epickiego jak to z 2000 roku. Ale to właśnie mankamenty scenariusza są największą słabością filmu.
Nawet moja 16-letnia córka, wychodząc z kina zauważyła, że bohater jest niekonsekwentny – do połowy filmu ma określony cel, ale niespodziewanie go zmienia. To odbiera scenariuszowi spójność. Równie słaba jest konstrukcja przeciwników, z którymi bohater musi się zmierzyć. Początkowo wydaje się, że antagonistą, przeciwko któremu będzie zwrócone działanie bohatera, jest generał Acacius, ewentualnie że wrogami będą cesarze Geta i Karakalla, zaś Makrynus grany przez Denzela Washingtona będzie odpowiednikiem dawnego Proximo. Nieoczekiwanie wszystko się odwraca. Spójność scenariusza bardzo na tym traci.
Intryga jest po prostu słaba. Spisek, który miał być motorem wielkiej przemiany bohatera, w rzeczywistości jest naiwny i tak słabo zarysowany, że wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, jak twórcy filmu mogli uwierzyć, że kogoś przekonają tak banalną intrygą.
O ZATRACENIU UMIARU:
W 2000 roku Ridley Scott potrafił zachować zdrowy umiar: sceny batalistyczne czy walki w Koloseum wypadły wtedy wiarygodnie właśnie dlatego, że były pozbawione przesady. Jednak dzisiaj, w czasach masowego zastosowania CGI, komputery są w stanie wygenerować wszystko, co się twórcom filmu zamarzy. Aż ciśnie się na usta słowo „niestety”. Wszelkie ograniczenia upadają, a że wyobraźnia filmowców nie zna granic, film dramatycznie stracił wiarygodność:
- filmowe okręty wojenne prują fale niczym współczesne napędzane dieslem fregaty,
- sceny zdobycia nadmorskiego miasta – przez nadmierną spektakularność nabierają wręcz karykaturalnego charakteru,
- sceny walk małp na arenie – wyglądają, jakby zwierzęta uciekły z jakiegoś tajnego laboratorium, w którym testowano na nich pierwsze szczepionki na Covid,
- rekiny w Koloseum odebrały wiarygodność skądinąd całkiem udanej scenie „bitwy morskiej”,
- groteskowo przerysowane postacie cesarzy do pięt nie dorastają Kommodusowi wykreowanemu przez Joaquina Phoenixa,
- gladiator na arenie powozi dzikim nosorożcem jak jakimś kucykiem.
Sorry, niestety Gladiator II jest jedynie potwierdzeniem reguły rządzącej w Hollywood: w kolejnym sequelu ma być wszystkiego więcej, głośniej i mocniej. Szkoda, że nie mądrzej.
O NACHALNYCH KLISZACH Z GLADIATORA I:
Irytowało mnie granie na sentymentach widzów do „jedynki”. Wiele scen, zwłaszcza na początku, jest po prostu kopią tego, co już oglądaliśmy w 2000 roku, tylko w nowym anturażu:
- scena z przesypywaniem ziarna w dłoniach jest kiczowatym nawiązaniem do obrazu Maximusa idącego przez pola i głaszczącego łan zboża,
- przemowa bohatera przed rozpoczęciem oblężenia miasta bezpośrednio nawiązuje do słynnej mowy motywacyjnej Maximusa przed bitwą z Germanami,
- śmierć kobiety w jednej z pierwszych scen stanowi motor działań bohatera, podobnie jak w „jedynce”,
- scena batalistyczna i latające „bomby ogniowe” – znowu miałem poczucie déjà vu (podobna scena co wtedy w lesie, tylko teraz na morzu i z dużo większym rozmachem),
- gadki motywacyjne bohatera przed każdym grupowym pojedynkiem na arenie („trzymajcie się blisko mnie” itd) – już się trochę znudziły.
Podobnych irytujących klisz jest zbyt wiele, by można było je wybaczyć.
O RZYMIE
Osoby, które choć trochę znają realia antyku albo były w Rzymie, będą miały momenty, w których się uśmiechną.
- Ostia (w rzeczywistości płaska jak deska) w filmie wygląda jak… hmm, nie wiem, może położona na wzgórzach rzymska Kartagina?
- Ancjum (podpisane – „przedmieścia Rzymu”) nie ma nic wspólnego z rzymskim nadmorskim kurortem bogaczy, a dziwnie przypomina marokańskie Warzazat (gdzie zresztą kręcono sceny afrykańskie w 2000 roku).
- Rzym obwiedziony jest jakimiś przedziwnymi murami, których nie da się porównać do niczego (pomijam, że solidne mury aureliańskie powstały dopiero kilkadziesiąt lat później),
- Pod „Wilczycą Kapitolińską” na bramie wjazdowej do miasta mamy dwóch chłopców ssących jej wymiona, identycznych jak ci dodani przez rzeźbiarzy w okresie baroku.
Rzymska architektura momentami jest względnie wiarygodna (a w każdym razie wiarygodniejsza niż w 2000 roku), ale równocześnie w wielu scenach niektóre detale wciąż skrzeczą tandetą.
Poza pałacem cesarskim, który od biedy się broni, pozostałe wnętrza są po prostu STRASZNE. Podmiejska rezydencja Lucylli czy dom senatora Traka nawet nie próbują udawać domów rzymskiej arystokracji. Słabo wypada ich porównanie ze wspaniałymi wnętrzami serialowego „Rzymu” HBO, a nawet z tymi z serialu „Those about to die” (przecież przez wielu mocno krytykowanego).
Przed premierą naśmiewano się ze sceny, w której senator czyta coś w rodzaju gazety w tawernie. Mnie bardziej rozśmieszyła scena, w której bohater stoi przed grobem Maximusa i czyta (oczywiście po angielsku) wypisaną na ścianie słynną sentencję z 2000 roku: „Nasze czyny za życia brzmią w echem w wieczności”. Nie byłoby to zabawne, gdyby nie to, że ta sentencja na ścianie… też jest napisana po angielsku (przyjrzyjcie się dobrze, bo widać to tylko przez moment).
I NA KONIEC: O NIEZGODNOŚCIACH HISTORYCZNYCH
Powiedzieć, że ten film jest ahistoryczny, to jak nic nie powiedzieć. Jeżeli ktoś narzekał, że „jedynka” miała niewiele wspólnego z historią , tym razem przed udaniem się do kina powinien wiedzieć, że z prawdziwej historii w tym filmie zaczerpnięto w zasadzie tylko imiona dwóch współrządzących cesarzy: Karakalli i Gety (i to też nie do końca, bo o ile mi wiadomo, Karakalla było przezwiskiem, którego oficjalnie wobec cesarza nie używano).
W filmie cesarze są bliźniakami (co nie jest możliwe, bo Karakalla był o rok starszy). Przez niemal cały film kochają się i współdziałają (zmienia się to dopiero na samym końcu). W rzeczywistości obaj darzyli się wzajemnie nienawiścią czystą jak kryształ. Ponoć gdy przybyli do Rzymu by sprawić pogrzeb swemu ojcu Septymiuszowi Sewerowi, nie mogli ze sobą rozmawiać i podzielili pałac na dwie odrębne części, między którymi zamurowano wszelkie drzwi. To za ich panowania po raz pierwszy zaczęto rozważać podzielenie cesarstwa na część wschodnią i zachodnią. Ich krótkie wspólne rządy polegały głównie na przeciąganiu wojska i senatu to na stronę jednego, to drugiego. Ten okres dwuwładzy zakończył się zupełnie inaczej niż ukazano w filmie (i rzekłbym, że rzeczywistość była dużo ciekawsza niż ta ukazana przez R.Scotta).
Także postać Makrynusa zupełnie rozmija się z postacią historyczną (i nie mam na myśli rasy tylko rolę odegraną w historii).
I KOŃCOWY KONIEC…
„Jedynka” wysoko zawiesiła poprzeczkę, jeśli chodzi o jakość obrazu: pełna była artystycznych kadrów, które do dzisiaj można odnaleźć w Internecie. Wtedy każda scena była wizualnie dopracowana, niektóre były wręcz perełkami. Przecież cytaty z tamtego filmu niektórzy z nas znają na pamięć. W „Gladiatorze II” twórcy nie stanęli na wysokości zadania: wysmakowane sceny zostały zastąpione tanim komputerowym efekciarstwem, a jeżeli jakieś cytaty pozostają w pamięci, to te… zaczerpnięte z filmu z 2000 roku.
Film mogła jeszcze uratować muzyka. Niestety to też porażka. Momentami słychać nuty Hanza Zimmera i Lisy Gerrard, ale ogólnie muzykę do tego filmu skomponował ktoś zupełnie inny. Nowa ścieżka dźwiękowa jest zupełnie bezbarwna, mdła i bezpłciowa. Nie zostaje w pamięci ani jeden oryginalny jej fragment.
Jeżeli dobrnęliście do końca, to widzicie, że trochę mi się ulało. Jestem taki zawiedziony…
Comments