Ostatnie wpisy poświęciłem rzymskim małżeństwom, dziś więc czas na prawdziwą jazdę bez trzymanki - rzymski rozwód, czyli tzw. REPUDIUM.
Czy wiecie jaka jest najważniejsza różnica między małżeństwem dzisiejszym i rzymskim? Otóż najważniejsza różnica tkwi w tym, że dzisiaj wystarczy sobie powiedzieć „tak” w kościele lub w urzędzie stanu cywilnego i małżeństwo cywilne trwa do śmierci jednego z małżonków lub do chwili orzeczenia rozwodu przez sąd. Innymi słowy: tylko w chwili ślubu musi istnieć u nowożeńców zgodna wola pozostawania w trwałym związku. Potem jest ona już bez znaczenia, bo podstawą rozwodu jest orzeczenie sądu, a nie wola skonfliktowanych małżonków.
U Rzymian zaś było prosto: gdy w dowolnej chwili zabrakło zgodnej woli podtrzymywania małżeństwa, to ono najzwyczajniej w świecie rozwiązywało się „z automatu”. Ta fundamentalna różnica ma szereg konsekwencji, a jedną z nich jest niezwykła dla nas łatwość przeprowadzenia rzymskiego rozwodu. Podobnie jak małżeństwo, rzymski rozwód nie wymagał żadnych specjalnych formalności. Nie był nigdzie rejestrowany, nie udzielali go państwowi urzędnicy ani kapłani. Wystarczyła wola jednego z małżonków odarta z jakiejkolwiek szczególnej formy.
Można powiedzieć, że w Rzymie „złotego wieku” łatwiej było się rozwieść niż wyjść za mąż / ożenić, bo żeby znaleźć korzystne małżeństwo, trzeba się było trochę nachodzić, ale aby związek zakończyć, wystarczyło jedno zdanie. Czyli dokładnie odwrotnie niż dzisiaj, gdy do ślubu wystarczy niewiele formalności przed urzędnikiem stanu cywilnego, ale dla rozwodu trzeba angażować machinę sądową. U nas negocjacje intercyzy przed ślubem są tematem krępującym, za to majątkowe warunki rozwodu to prawdziwa droga przez mękę. Rzymianie mieliby nas za dziwaków, bo oni o sprawy majątkowe dbali przed ślubem, a nie po.
Oczywiście ta ogólna zasada łatwości rozwodu mocno się komplikowała w konkretnych sytuacjach życiowych. Np. za republiki, gdy dominowały małżeństwa oparte o władzę męża nad żoną („cum manu”), tylko mąż mógł się swobodnie rozwieść. Żona tego prawa była co do zasady pozbawiona. W przypadku małżeństw „sine manu” (bez władzy męża nad żoną), oboje małżonkowie korzystali z równej swobody rozwiedzenia się. Ale w praktyce kobieta mogła z niej korzystać tylko jeżeli nie podlegała władzy swojego ojca. Bo jeżeli ojciec miał nad nią władzę, to on mógł jej nakazać rozwód.
Bez względu na to, czy małżeństwo było „cum manu” czy „sine manu”, sytuacja jeszcze bardziej sytuacja się komplikowała, jeżeli to mąż wciąż podlegał władzy swojego ojca. Wówczas bowiem także ten ojciec jako rodowy zwierzchnik mógł ingerować w trwanie małżeństwa syna.
Teraz wyobraźcie sobie małe rodzinne piekiełko, w którym młodzi, nie dość że muszą się pobrać na podstawie woli swoich zwierzchników rodowych, to w każdej chwili ich decyzją mogą być zmuszeni do rozwodu… Jeżeli myślicie, że współcześni teściowie potrafią uprzykrzyć życie w niejednym związku, to pomyślcie, jaki koszmar rzymscy „starzy” potrafili zgotować swoim zięciom i synowym, mając w ręku tak silny instrument jak nakazanie rozwodu.
Cóż, możemy się jedynie cieszyć, że nasi teściowie nie mają nad nami takiej władzy.
Wspomniałem wcześniej o braku rozwodowego formalizmu. Wyobraźcie sobie, że w tamtych czasach wystarczyło wysłać swojemu małżonkowi / małżonce krótki liścik rozwodowy i było po sprawie. Można było też po prostu oświadczyć drugiej stronie, że to koniec i... to właśnie był koniec. Cóż, ocena czy to dobre rozwiązanie, z dzisiejszej perspektywy zależałaby od tego, jak szybko ktoś chciałby rozstać się ze swoją żoną lub ze swoim mężem. Pomyślcie o tym, ile rzymskich mężów doświadczyło zaskoczenia liścikiem od połowicy, że ta właśnie pakuje manatki i wraca do tatusia… Mężczyzna wyjeżdżał „w delegację” i w podróży nagle dowiadywał się, że został rozwodnikiem. Albo przeciwnie – taka „niespodzianka” spotykała żonę.
Jeżeli małżeństwo było w wersji „z władzą męża” („cum manu”), jego rozpad wcale nie pociągał za sobą automatycznie ustania władzy męża nad żoną. Aby ten skutek osiągnąć, potrzebna była dodatkowa formalność będąca przeciwieństwem wejścia pod władzę męża, ale i ona nie była przesadnie skomplikowana (wraz z zanikiem małżeństw „cum manu” w okresie cesarstwa, nawet i ta skromna bariera zapobiegająca rozwodom przestała istnieć).
Paradoksalnie, mimo prawnej łatwości uzyskania rozwodu i braku prawnych ograniczeń, we wczesnej republice małżeństwa były dosyć trwałe, a decyzję o rozwodzie starano się dobrze uzasadnić, a przynajmniej stworzyć jaki wiarygodny pretekst. Społeczna kontrola i sąsiedzki ostracyzm wystarczały do zapewnienia, by praktyki rozwodowe zanadto się nie rozpowszechniły.
Ale z czasem się to zmieniło, a społeczeństwo coraz łatwiej akceptowało nawet błahe powody rozpadu małżeństwa. Gdy tej społecznej kontroli zabrakło, brak formalnych ograniczeń rozwodów, sprawił, że w początkach cesarstwa rozpad małżeństw stał się prawdziwą plagą. O ile już wcześniej w zamożnych rodzinach ślub zmienił się w swoisty rodowy i polityczny alians, wnet w wysokich kręgach rzymskiej arystokracji rozwód stał się po prostu kolejnym instrumentem uprawiania polityki i planowania kariery. Dotyczyło to nie tylko mężczyzn, którzy z każdym kolejnym teściem mogli piąć się coraz wyżej po szczeblach „cursus honorum”, ale także żon, które formalnie nie uczestnicząc w polityce, z każdym kolejnym mężem, uzyskiwały coraz większe wpływy (Fulwia, dla której Marek Antoniusz był trzecim mężem, to książkowy przykład). Jeden z rzymskich pisarzy utyskiwał, że w Rzymie są kobiety, które lata odmierzają nie rządami kolejnych konsulów, ale kolejnymi mężami.
Niemniej było jednak coś, co Rzymian powstrzymywało przed nadmiernym korzystaniem z instytucji rozwodu, nawet w czasach, gdy małżeństwa rozpadały się nagminnie. Były to… pieniądze (gdy to piszę, słyszę, jak historia chichocze, bo przecież i dzisiaj powiadają, że nic tak nie łączy dwoje ludzi jak wspólny kredyt hipoteczny…). No właśnie: w Rzymie często ważnym spoiwem małżeństwa był posag przekazywany przez rodzinę panny młodej. W najdawniejszej społeczności, w której każda kolejna „gęba do wyżywienia” była problemem, posag miał na celu przekazanie mężczyźnie niezbędnych środków na utrzymanie kobiety, którą przyjmował pod swój dach. Toteż gdy małżeństwo się rozpadało, z analogicznych powodów posag co do zasady zwracano. W kolejnych wiekach, gdy Rzymianie się wzbogacili, ekonomiczne uzasadnienie posagu się zmieniło, ale obowiązek zwrotu w razie rozpadu małżeństwa pozostał (pomijam tu przypadki szczególne, na które w krótkim blogowym wpisie nie ma dość miejsca). Utrata posagu była na tyle silnym bodźcem, że wielu mężów na pewno musiało dobrze przemyśleć decyzję, zanim rozstało się ze swą żoną.
Inny argument powstrzymywał żony przed rozwodem: były nim dzieci. Zgodnie z rzymskim prawem prawo do dzieci zawsze posiadał ojciec jako ich rodowy zwierzchnik. Innymi słowy: rozwód to dla matki było najczęściej ograniczenie kontaktu z potomstwem.
Mimo plagi rozwodów nawet cesarz August, który różnymi sposobami próbował przywrócić małżeństwom względną trwałość, nie zdecydował się na ich zakazanie lub ograniczenie twardymi metodami administracyjnymi, zamiast tego koncentrował się raczej na miękkiej perswazji gospodarczej związanej ze skutkami majątkowymi rozpadu małżeństwa.
Co ciekawe, prawna swoboda rozwodowa wcale nie przestała istnieć wraz z nastaniem ery chrześcijaństwa w Rzymie. Wprawdzie prawo zaczęło delikatnie ograniczać dopuszczalne powody rozwodowe, ale robiło to niechętnie i niezdecydowanie. Cóż, swoboda rozwodowa w Rzymie była rzeczą świętą, której nawet nauki Chrystusa nie mogły łatwo zmienić.
Tak czy inaczej, zróbcie kiedyś mały eksperyment. Podczas kłótni małżeńskiej krzyknijcie do swojej drugiej połowy: „REPUDIUM!!!”. Jeżeli będzie zorientowany w rzymskich realiach, adresat zrozumie groźbę. Ale prędzej zacznie się zastanawiać, cóż to za tajemnicze zaklęcie rodem z Hogwartu przeciwko niemu rzucacie. Przy odrobinie szczęścia da Wam to czas na rozładowanie atmosfery i zażegnanie konfliktu, dzięki czemu groźba stanie się zbędna.
Nie było łatwo znaleźć fotografię, która mogłaby stanowić ilustrację dzisiejszego wpisu. Ale odszukałem pompejański fresk z pierwszej połowy I wieku n.e., na którym uwidoczniono kobietę i mężczyznę patrzących na siebie wilkiem w taki sposób, że do rozwodu im już niedaleko.
Fresk z Muzeum Archeologicznego w Neapolu. Zdjęcie własne.
Comments